Moje Zatorze zapamiętane oczyma dziecka – domy z czerwonej cegły

Zatorze, to moje dzieciństwo i młodość, to ul. Żeromskiego, gdzie stoją budynki z czerwonej cegły – 14 dwupiętrowych i  2 jednopiętrowe. Do każdego mieszkania przypisany był ogródek, chlewik i przy nich pralnia dla każdego budynku.

Mój ojciec, ślusarz z zawodu, przyjechał do Olsztyna z Ciechanowa, w lutym 1945 roku. Zajął mieszkanie, na parterze przy ul. Żeromskiego 12. Zatrudnił się w parowozowni i po około 2 miesiącach, kiedy poznał sąsiadów, zabezpieczył mieszkanie, pojechał do Ciechanowa po żonę i córkę. Przyjechali w maju. Jechali tydzień. Moja siostra miała 3 lata, a mama była w ciąży ze mną. Urodziłam się w Olsztynie 14 września 1945 roku. Pięć lat temu, z rąk Prezydenta Olsztyna Pana Piotra Grzymowicza otrzymałam Certyfikat – „Olsztyniacy 1945”!

Pytałam się ojca dlaczego nie zajął jakiegoś lepszego mieszkania, ale wytłumaczył mi, że wszędzie kwaterowało wojsko radzieckie. Stały straże pod bronią, i kiedy szedł do parowozowni, to miał spuszczoną głowę. Bał się spojrzeć w bok, bo zaraz widział wycelowany w niego karabin, a nasze podwórko zastawione było pianinami i rowerami przygotowanymi do wywozu. Byłam jednak pełna podziwu i z perspektywy czasu bardzo wdzięczna, że odważył się wybrać w nieznane i, że ja mogłam urodzić się tu w Olsztynie. Ta odwaga wynikała być może z tego, że znał już trochę świata, bo przed wojną pracował w fabrykach włókienniczych: Geyer’a w Łodzi  i we Francji w Lionie, a w czasie wojny razem z mamą byli na robotach w Prusach – u bauera pod Oleckiem. Wiedzieli, że nawet takie mieszkanie – pokój z kuchnią – w takim pięknym mieście, to dla nich awans społeczny. Mieli wodę, gaz, światło i ubikację w domu. W ich pod ciechanowskiej wsi, światło założyli dopiero w 1956 roku. Mama zawsze mówiła, że kiedy tam pojedzie i wraca do Olsztyna – „to  jakby jej się świat otwierał”. Ojciec często jeździł do Ciechanowa pomagać bratu. Robił i zawoził mu różnego rodzaju narzędzia, a przywoził żywność. Długo nie rozumiałam tylko, dlaczego mówił do mojej mamy – „wiesz, ja to chyba jutro pojadę do … Polski”. Patrzyłam na nich i martwiłam się  – gdzie on jedzie ?

Dzieciństwo na ulicy Żeromskiego mieliśmy wspaniałe. Było nas bardzo dużo. Wszyscy znaliśmy się do 3 pokolenia włącznie. Całymi dniami bawiliśmy się na podwórkach, a wszystkie schrony i gruzy były nasze i rozwijały naszą wyobraźnię. Wszyscy mieli chlewiki i utrzymywali jakieś zwierzęta. Były krowy, kozy, świnie, króliki i kury – i z tego powodu były też straszne szczury, co do dziś jest moją wielką traumą. Za chlewikami były ogródki i tam czasami, pomiędzy chlewikami a ogródkami, odbywały się występy teatru prowadzonego przez starsze dziewczyny. Rodzice przychodzili z własnymi krzesłami. Na rogu ulic Żeromskiego i Limanowskiego były gruzy jakiegoś pięknego, zamożnego domu. Tam chodziliśmy szukać „skarbów” – tzn. rozbitej porcelany, koralików itp. Nie pamiętam, ale moja siostra mówiła, że tam po wojnie długo wisiała jeszcze bomba. Zaraz za tym rogiem, po lewej stronie na ulicy Limanowskiego była kuźnia, zawsze otwarta na oścież. Mogliśmy przypatrywać się jak z rozgrzanego do czerwoności żelaza wygina się podkowy i przybija do kopyt końskich. Chłopcy grali w cymbergaja, w noża, biegali z fajerą, albo jakimś kółkiem popychając je specjalnie wygiętym drutem lub grali w piłkę pod blokiem nr 14 , bo tam nie było wtedy drzew. My dziewczyny lubiłyśmy bawić się w sklep, ważąc piasek, nalewając błoto i sprzedając jakieś „skarby” znalezione w gruzach lub na  śmietniku. Nasze podwórko było najniżej położone i miało studnię zbiorczą. W czasie ulewy tworzyło się tam jezioro, a kiedy zatkały się rury, wybijała kanalizacja. Latem był to problem, a zimą sprawiało nam to radość bo mieliśmy własne lodowisko – bo zimy były srogie i mróz trzymał od listopada do wiosny. Śniegu było bardzo dużo i wiosną długo się topił. W dzień się topił, a w nocy zamarzał i tworzyły się długie, piękne sople, zwisające z dachów naszych chlewików. Zbijaliśmy je i lizaliśmy jak lody. Czuć je było brudną papą z dachu, ale nam to nie przeszkadzało i nikt nie umarł z tego powodu. Zimy były tak mroźne, że zamarzały rury wodociągowe w kuchni, kartofle w piwnicy trzeba było przykrywać żeby nie zmarzły, a my z siostrą, żeby wyjrzeć przez okno na ulicę, musiałyśmy wychuchiwać dziurkę w pięknie zamrożonych przez mróz szybach.  Wtedy to mój ojciec stawiał na środku kuchni, dodatkowy piec żeliwny tzw. kozę – z grubą rurą prowadzącą do komina. W zimowe wieczory przychodzili do nas sąsiedzi – mężczyźni, gasili światło, siadali wokół tej kozy i rozmawiali szeptem. Siedziałam u ojca na kolanach przytulona do niego, bo ten szept i odbijające się na ścianach odblaski migocącego ognia budziły we mnie grozę. Nie rozumiałam o czym oni rozmawiają ale czułam, że to coś strasznego. Poznałam wtedy takie słowa jak: Oświęcim, Katyń, Sowieci, Hitler, bolszewicy, Stalin, nazwiska aresztowanych sąsiadów i inne.

Chleb kupowaliśmy u Pana Kowalewskiego – róg Limanowskiego i obecnej M. Zientary-Malewskiej. O określonej godzinie ustawiała się na ulicy kolejka, bo sklep był mały. Miło było jednak stać, bo zapach pieczonego chleba roznosił się po całej ulicy. Co jakiś czas Pan Kowalewski, ubrany na biało, wchodził z gorącym chlebem, ułożonym na długiej desce, niesionej na ramieniu i zsuwał go na półki. Komu nie starczyło czekał ma następny wypiek. Chleb kosztował złotówkę. Był duży okrągły, gorący i pachnący. Po środku miał wgłębioną dziurkę zrobioną palcem i białą nalepkę z nazwą piekarni. Był tak smaczny, że trudno było donieść go w całości do domu. Najbliższy sklep spożywczy był na rogu ulic Żeromskiego i Jagiellońskiej. Wchodziło się do niego po schodkach i nazywał się „U Wandy”. Nad sklepem był zamalowany na biało, ale prześwitujący szyld niemiecki. Mąkę, cukier i inne sypkie towary sprzedawano na wagę. Kolorowe landrynki były w dużych słojach. Do dziś pamiętam ich smak – np. landrynek w kształcie i smaku malin, cukierków grylażowych, marmolady krojonej nożem i sera „szwajcarskiego”. Zaraz za zakrętem po prawej stronie była biblioteka. Mały parterowy domek, gdzie stały regały z książkami. Dla mnie to była „świątynia”. Wszystkie książki obłożone były w szary papier i były mocno „sczytane”. Tam zawsze była kolejka, ale panowała cisza. Lubiłam tam chodzić, stać w tej kolejce i obserwować pracę Pani bibliotekarki. Pamiętam panującą tam czystość, zapach pasty i świecące wyglancowane na połysk czerwone podłogi.

Najpiękniejszą ulicą na Zatorzu była ul. Limanowskiego – kasztanowa aleja, po której jeździł trolejbus linii nr 3, i chodziły kondukty pogrzebowe, często z orkiestrą dętą, na cmentarz św. Józefa, ale pryncypialną, najważniejszą i najciekawszą była  nasza ulica – Żeromskiego, bo tam się wiele się działo.  Kiedy żołnierze, z koszar przy ul. Kasprowicza,  wybierali się na poligon, nie spaliśmy, bo całą noc jechały po bruku czołgi i sprzęt wojskowy na dworzec kolejowy. Po naszej ulicy maszerowały czwórkami śpiewające oddziały wojska, jeździły tabory cygańskie, dwa razy dziennie szli chłopcy dojeżdżający do Technikum Kolejowego i Samochodowego, a we wtorki i piątki już od 5 rano budziły nas dzwonki sanek, albo turkot wozów, na kołach z żelaznymi  obręczami jadących na „Koński rynek”. Koński rynek był bardzo ważny. Można tam było kupić i sprzedać wszystko. Wejście i wjazd był od ul. Sienkiewicza. Po prawej strony stały sanie albo wozy konne. Lubiłam zapach koni, siana, i te rozmowy dla mnie niezrozumiałe – po niemiecku czy po warmińsku. Na wozach sprzedawano w workach ziemniaki, kapustę, żywe zwierzęta: prosięta, drób oraz paszę dla nich: siano, zboże, śruty, otręby no i oczywiście słomę do wypychania sienników. Po lewej stronie, były ławy, na których sprzedawano: rąbankę – czyli połcie mięsa, mleko, masło – które w domu trzymało się w słoiku z wodą – śmietanę, jajka itp. Jajka były w koszykach z sieczką. Kosztowały około 10 groszy. Targowano się o każdy grosz. Przy kupnie, każde jajko było sprawdzane czy jest świeże – przez potrząsanie. Jeśli nic nie chlupotało w środku – znaczyło, że jest świeże. Śmietana była w wiadrach, a kupowało się ją na litry i trzeba było przyjść z własnym słoikiem. Sprzedająca, kapała kroplę śmietany na wierzch dłoni osoby kupującej, aby ją posmakowała i jeśli jej odpowiadał smak i …. nie czuć było krowim łajnem, to się kupowało. Śmietana często była zafałszowana mąką. W celu wykrycia tego – światlejsze kobiety miały w kieszeni jodynę i na tą kroplę śmietany, wkraplały kroplę jodyny. Jeśli była tam mąka – to śmietana robiła się niebieska.  Moja mama też czasami – jesienią,  sprzedawała  na tym rynku owoce, które ojciec przywoził spod ciechanowskiej wsi – głównie śliwki i jabłka. Przywoził je w ogromnych wiklinowych walizach, wagonem bagażowym, a ja z mamą wyjeżdżałyśmy po niego na dworzec, na pociąg  o godzinie 24, wózkiem na kołach z metalowymi obręczami. Pamiętam ten przerażający hałas, kiedy ciągnęłyśmy ten wózek w nocy po kocich łbach, po nieoświetlonej ulicy. Wybudzona ze snu, trzęsłam się ze strachu, ale szłam z mamą, bo wiedziałam, że ona też się boi, – i że to ja jestem jej obstawą. Dworzec był biały, piękny, a na perony można było wejść tylko z biletem podróżnym albo po zakupie tzw. peronówki. Po środku, między budynkami dworca były takie małe arkady z wąskim przejściem i 2 budki dla bileterów. Jeden sprawdzał bilety wyjeżdżających i ich przepuszczał, a drugi sprawdzał i odbierał bilety przyjeżdżających. Przed dworcem były trawniki ze skalniaków, ułożone w dywanowe wzory. Na jednym skośnym trawniku był zegar ułożony z kwiatów i ten zegar chodził. Zaraz przy wyjściu z dworca, stał tramwaj linii nr 1 i dorożki konne, a za nimi „dorożki” bagażowe – tzn. płaska drewniana platforma na dwóch kolach, z poprzecznym drągiem z przodu, którą pchający ją mężczyzna miał na wysokości piersi.

Wszystkie dzieci z Zatorza chodziły do Szkoły Podstawowej nr 1, ale cztery dziewczyny z naszego podwórka chodziły do Szkoły Podstawowej nr 2, przy ulicy Kościuszki: ja –Teresa M., moja siostra Elżbieta, Zosia Z. oraz znana dziś wielu olsztyniakom – pasjonatka fotografii Halina Ł. Nasza szkoła była piękna z zewnątrz i wewnątrz. Nauczyciele byli wspaniali, nietuzinkowi – czasami wysoko urodzeni tzw. herbowi. To było widać i czuć! Ich „niebieską krew” widać było przez skórę. W tej szkole wiele się działo. Był chór, zespół mandolinistów, nauka gry na skrzypcach i prężnie działająca drużyna harcerska. Przynależność do harcerstwa, ludzie, których tam poznałam, obozy w których uczestniczyłam, miały ogromny wpływ na ukształtowanie mojej osobowości. Moją i Zosi wychowawczynią była młoda, śliczna, dobrze ubrana, ślicznie śpiewająca – Pani Teresa Demuth-Kaiser. Wszyscy kochaliśmy się w niej. W starszych klasach naszą wychowawczynią była polonistka – Pani Zofia Laddy. Pani Teresa Demuth-Kaiser rodowita Warmiaczka, opowiadała nam jakim pięknym i bogatym miastem był przedwojenny Olsztyn. Było to miasto garnizonowe. Na wylocie każdej szosy były koszary.  Domy w śródmieściu miały delikatne pastelowe kolory, było dużo zieleni, ławki w parkach obsadzone było pachnącymi różami, a w sobotnie wieczory odbywały się potańcówki i bale, gdzie do tańca grały wojskowe orkiestry dęte.

Nasze powroty ze szkoły czasami trwały godzinami. Czasami chodziliśmy po lekcjach do kina „Odrodzenie” na tzw. poranki. Bilet kosztował 1,25. Wracaliśmy wtedy przez tunel, ale nasza codzienna droga wiodła jednak ulicą Kościuszki – przez tzw. „Halę targową” (tam gdzie dziś Manhhatan) i potem przez ul. Kopernika i tzw. „Most  żelazny”.  Hala targowa, czynna była codziennie, Był to drewniany, duży, parterowy budynek, gdzie były sklepy wszystkich branż, ale najciekawiej było na ogrodzonym od strony ul. Kościuszki placu, gdzie były ławy do handlu. Tam odbywały się bardzo widowiskowe prezentacje np. maści na odciski, albo pokazy pieczenia na prymusie różnych ciasteczek, przy użyciu wymyślnych foremek. Na ławach wyłożone do sprzedaży były różne poniemieckie rzeczy: porcelana, sztućce, ubrania, futra, torebki,  buty, dywany, meble itp. – tak piękne, że trudno było oderwać oczy. Wiele było wróżących ludziom cyganek. To był nasz „Uniwersytet” ! Po zdobyciu tej praktycznej wiedzy na Hali targowej, idąc dalej do domu zatrzymywałyśmy się na Moście żelaznym, którego konstrukcja była żelazna ale jezdnia i przejścia dla ludzi ułożone były z drewnianych grubych belek w kilkucentymetrowych od siebie odległościach – tak, że przez te odstępy widać było tory kolejowe i czekaliśmy na najeżdżające pociągi, bo maszyniści zawsze widząc stojące dzieci włączali gwizdek i puszczali nam obłoki pary!!

W zimowe wieczory, my dzieci chodziliśmy jak to się mówi „po kominkach”. Nikt się  nie zapowiadał. Po prostu przychodziliśmy do kogoś, mówiliśmy – dobry wieczór i siadaliśmy. Nikt nas nie przeganiał. Ja bardzo lubiłam chodzić do Haliny Ł, której ojciec Hieronim Borkowski, był nauczycielem. Była to rodzina 3-pokoleniowa, pochodząca z Wileńszczyzny. Halina miała jeszcze dwóch młodszych braci Edka i Janka. To były piękne i niezapomniane wieczory. Siadaliśmy w kuchni przy wielkim stole, pod lampą z zielonych koralików i Pan Borkowski, nauczyciel z powołania, uczył nas, tłumaczył i opowiadał nam różne ciekawe rzeczy, tak sugestywnie i tak przepięknie, że słuchaliśmy go z otwartymi ustami. Poza tym, w domu tym były gazety – tygodniki i miesięczniki typu np. – „Młody Technik”, który ja pożyczałam. Babcia Haliny zaraz piekła bliny i podawała ze śmietaną, a do herbaty podawała na takich malutkich szklanych spodeczkach konfitury. W moim domu, my dzieci bawiliśmy się najczęściej w szkołę, gdzie za tablicę służyły drzwi od szafy albo od pokoju. W skrytości często marzyłyśmy, żeby ukończyć studia. Nasze marzenia spełniły się. Halina ukończyła Wydział Rybacki, a ja Zootechniczny w Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. Przyjaźnimy się do dziś !

Teresa Grażyna Majewska

 

 

 

 

 

 

 

 


Komentarze nie są dozwolone.