MAZURSKO-MAZOWIECKIE MORSKIE OPOWIEŚCI

Mazowiecka grupa absolwentów Wydziału Rolniczego kortowskiej Uczelni, którzy studiowali w latach 1968 – 1972 i 73, zwana w dalszej części tej publikacji WIECZNYMI STUDENTAMI postanowiła kolejne absolwenckie spotkanie odbyć na Morzu Bałtyckim.

Studenci spotkali się późnym popołudniem w Marinie Przełom znajdującej się przy ujściu Wisły Śmiałej do Zatoki Gdańskiej i zaokrętowali na jachcie Delphia XV, który ma ponad 14 m długości, 111 metrów żagla i opłynął kulę ziemską pod Tomkiem Cichockim z Olsztyna. Przyjechali z Sieradza, Płocka, Olecka, Skierniewic i Sierpca. Potem jeszcze dołączyli następni z Elbląga, Barczewa, Lidzbarka Warmińskiego i Skierniewic. Rano, po śniadaniu wypływamy.

Swobodnie toczy się wieczorna rozmowa, aura relaksu, leniwe żarciki, nieudolnie zadawane, nieśmiałe, niefachowe pytania tych, co to pierwszy raz (szczurów lądowych) do doświadczonych żeglarzy (wilki morskie), co to jest grot, co to hals i czym się różnią dwie stopy pod kilem od czterech stóp w koi. Mamy na pokładzie jedną Wieczną Studentkę, specjalistkę od ziemniaków, żyta i chwastów z doktoratem u prof. Witolda Niewiadomskiego. Troszczymy się o Nią, otrzymała najlepszą kajutę obok łazienki, nie pozwalamy by angażowała się w ryzykowne czynności. Kapitan wygłasza szkoleniową pogadankę o tym jak się ubrać, że buty mają być z białą podeszwą, że do stołu nie siadamy topless, no i że wiadomo kto tu rządzi, przeklinać może tylko bosman, a polecenia nie są do dyskusji, interpretacji i komentarzy tylko do wykonywania. Przykład: otrzymałem polecenie stania w określonym miejscu kokpitu, aż do odwołania. Po piętnastu minutach usiadłem. Kapitan podszedł i pyta:

- Jakie było polecenie?

- Być w tym miejscu do odwołania.

- Nie być, tylko stać. A dlaczego? Bo jak siedzisz, to nic nie widzisz.

Trzymał mnie na tym posterunku przez dwie godziny, żebym przemyślał i zrozumiał. Zrozumiałem, przemyślałem, nawet zapamiętałem i propaguję. To taka dygresja.

Tymczasem jest lipcowy pogodny świt. Zaraz odbijamy, a na jachcie cisza. Właściwie to nikt nie śpi, jak się okazało, ale czekamy na odgłosy z kapitańskiej kajuty i skoro tylko Kapitan pojawił się w mesie, wszyscy jednocześnie i nagle ożyli. Nie ma tylko Witka doświadczonego kajakarza, który w latach sześćdziesiątych pływał na jedynkach, dwójkach i czwórkach w szkolnym klubie „Jutrzenka” w Płocku. Otwarta zejściówka i położony trap świadczą, iż wcześniej zszedł na nabrzeże. Wkrótce wrócił i dosiadł do stołu i porannej kawy. Rozmowy i żarciki podszyte lekkimi emocjami, wszak dla połowy załogi to dziewiczy rejs. Przepływająca obok jachtu motorówka spowodowała falę, która zabujał łodzią i od strony rufy wszyscy usłyszeli szorstkie chrobotnięcie jakże odmienne od nostalgicznego plusku drobnej fali odbijającej się od burty. Kapitan zareagował natychmiast i pospiesznie udał się do kokpitu. Wrócił po sekundzie i mówi:

- Nie mamy trapu, utonął.

Bujnięcie kadłubem sprawiło, iż nieprawidłowo zamocowany trap (nie był to prawdziwy trap tylko metalowa drabinka) spadł do wody. Użycie bosaka było nieskuteczne – za krótki. Witek zadeklarował chęć odkupienia utraconego osprzętu, ale jest szósta rano i wszystkie supermarkety oferujące interesujący nas element w Gdańsku są jeszcze zamknięte. Musimy sobie radzić. Witek rozebrał się i postanowił nurkować. A gdzie tam? Głębokość ponad cztery metry, ciemno, zimno i straszno. Nie dotarł do dna. Zapały i pomysły, co robić ostygły. Tymczasem na pobliskiej budowie „Mariny Przełom” zaczęło się normalne życie: rozmawiają robotnicy, pracują betoniarki, spawarki, szlifierki. Idziemy. Pożyczamy pręt zbrojeniowy o średnicy 10 mm i długości 10 m. Zaginamy końcówkę pod kątem prostym. Początkowo penetracja dna nie przynosi pozytywnego skutku. Witek ponawia swoją propozycję odkupienia trapu. Tymczasem Kapitan spostrzegł, iż jacht na poluzowanych cumach zmienił położenie. Wziął do ręki długi pręt i „namacał” leżący na dnie trap w nieco innym miejscu niż szukaliśmy. To dopiero początek pechowych zdarzeń, związanych z kajakarzem z Płocka. Wróciliśmy do ostygłej kawy.

Wyszliśmy w morze przed południem, po śniadaniu. Cel to Hel. Pogoda słoneczna wiatr 4 – 5 w skali Beauforta. Postawiliśmy najpierw grota potem foka, prędkość dochodziła do 10 węzłów. Witek w białym kapeluszu odpoczywał w zadaszonej części kokpitu. Po pół godzinie wytknął głowę ponad zadaszenie i wtedy gwałtowne uderzenie wiatru zerwało kapelusz, który szalonym piruetem zmierzał ku rufie, gdzie przy kole sterowym stał oczywiście Kapitan. Ten puścił stery i błyskawicznym, pewnym chwytem oczywiście złapał kapelusz. Obserwatorzy wydarzenie przyjęli ze stoickim spokojem, bo w końcu od czego jest Kapitan, jak nie od chwytania, oczywiście fruwających nad pokładem kapeluszy i wyławiania utopionych w głębinach morskich trapów, oczywiście.

Gołym okiem już widać znajdującą się na portowym molu ową dziwaczną budowlę w kształcie cebuli, albo cytryny, w której znajdują się, wyobraźnia ludzka jest nieograniczona…. sanitariaty. Wygląda na to, że symbolem Helu jest przybytek sanitarny. Tymczasem od zachodu, gdzieś nad Puckiem niebo robi się granatowe i nie jest to pojedyncza chmura. Nad nami niebo jeszcze łagodne, ale owa groźna czerń zbliża się do nas wyraźnie. Do portu jeszcze godzina żeglowania. Zaczyna kropić. Żagle w łopot, zrzucamy grota, po chwili także zwijamy foka. Idziemy na silniku. Ubieramy się w sztormiaki. Uciekliśmy. W porcie prawie pustym starannie wybieramy miejsce cumowania, przewidując kierunek uderzającego wiatru w czasie niechybnej burzy, która – zda się, lada moment się zacznie. Ale rozeszło się po kościach. Czarne chmury odfrunęły na Władysławowo, do nas dotarło trochę kropel i niewiele podmuchów.

Późny obiad skończył się przed północą u „Kapitana Morgana”. Śpiewaliśmy szanty, a brylował w tym majtek z „Delphii” o imieniu Danusia, Śpiewała już pół wieku temu w Chórze Akademickim w Kortowie, robi to nadal w swojej parafii w Sieradzu. Specjalnie dla nas, solo i a cappella wykonała przepiękną i trudną pieśń z opery Wolny Strzelec Karola Marii Webera.

Artysta muzyk z gitarą i harmonijką ustną zauważył naszą pieśniarską aktywność i zaprosił do napisania zwrotki szanty i wspólnego zaśpiewania. Zrobiliśmy to ze Sławkiem z Elbląga, obiecując artyście dalszą współpracę. Nasza zwrotka w swym libretcie zawierała dedykację dla Kapitana. Ten po wysłuchaniu wstał, poszedł do okrętowego dzwonu wiszącego u powały na środku izby, z rozmachem uderzył jego sercem i zakrzyknął;

- Kolejka dla wszystkich!!!

A nasz fragment szanty brzmi tak:

 

HEJ, HO nie straszna burza

szkwał czy inna zmora

HEJ, HO wznosimy toast

zdrowie fundatora

 

HEJ, HO w kieliszek nie lej

w gardło się więcej zmieści

i będzie z pożytkiem

dla morskich opowieści

 

HEJ, HO za Delphi dzielność

jej widok oko pieści

będą o tym śpiewać

morskie opowieści

 

Witek od pierwszej chwili pobytu na pokładzie zainteresował się napisami przygotowanymi do naklejenia na uchwytach lin. Studiował angielskie nazewnictwo, przyglądał się, która kartka i gdzie ma być umieszczona. Trwało to dłuższy czas, aż psotnik wicherek dostrzegł kartki leżące luzem na stoliku kokpitu. Długo patrzyliśmy na nie jak powoli znikały za rufą w morskiej toni. Jeszcze jedno pechowe wydarzenie obciąża Witka – przechodząc obok tegoż stolika strącił świeżo kupioną łubiaknę truskawek. Natomiast uporczywe milczenie załogi na temat, kto spowodował utratę dwóch odbijaczy, jest bezcelowe – Witka wtedy na pokładzie nie było, a przydałby się taki dyżurny pechowiec.

Na koniec rejsu w rozkazie dziennym Kapitan podsumował zasługi każdego załoganta i nasz Kajakarz dostał nominację na drugiego oficera za pracowitość, pęd do wiedzy, odwagę i największy postęp w opanowaniu żeglarskiego rzemiosła wśród szczurów lądowych. Pierwszym oficerem, co było oczywiste, został Tadziu z Barczewa. Żeglował samodzielnie w Chorwacji, Grecji, a na Karaiby to wyskakuje w weekend połowić tuńczyki na dorożkę. Majtek Danusia awansowała na jachtowego kuka, Jurek z Lidzbarka awansował na starszego majtka (do czego na nic się przydała szarża kapitana wojsk lądowych), za pracowitość, karność, pojętność, i ważną na jachcie fizyczną siłę – wszystko dozowane szczyptą chłopskiego rozumu. Sławek z Elbląga jako jedyny z nas udowodnił swoje predyspozycje morskiego (raczej jeziorowego) wilka książeczką żeglarską wystawioną w roku 1970 – (od tamtej pory nie była używana) przez Yacht Club w Elblągu. Dostał za to stopień starszego majtka z pieczątką i wpisem mówiącym o odbyciu pełnomorskiego rejsu na dystansie 160 mil morskich. Mirek ze Skierniewic nie awansował, bo nie robił nic – leniuchował. Rysiek z Sierpca też nie robił nic, ale ma przyobiecany stopień starszego majtka za szantę i za to, co czytelnik właśnie ma przed oczyma. Natomiast otrzymał, co wzbudziło powszechną nieskrywaną zazdrość, pamiątkę – pół metra kwadratowego biało czerwonej tkaniny mocno wypłowiałej i miejscami postrzępionej, czyli flagę polską z godłem, która na tym jachcie opłynęła kawał świata. Na rufie zawisła nowa bandera.

Zawinęliśmy na obiad do Mariny Akademickiego Związku Sportowego. To stąd, jak roje motyli wypływały dzieciaki na malutkich żaglówkach. Taki widok, zwłaszcza gdy rozwiną kolorowe spinakery, to poezja. Spotkaliśmy tam olsztyniaka – olimpijczyka z Sydney, który był trenerem tych dzieci. Zapoznaliśmy się z fachowym czasopismem WIATR. Dla szczurów lądowych takie czasopismo to skarb i do tego starannie redagowane i na wysokim poziomie edytorskim no i nic nie kosztuje. Jak oni to robią? Dystrybucja obejmuje cały kraj i w Płocku też jest obecne.

Po obiedzie kierujemy się na zachód, by dotrzeć do Sopot. Na redzie portów Gdańsk i Gdynia oczekują olbrzymie statki. Masowce, kontenerowce, tankowce, przesuwają się z wolna promy pasażerskie. Ich nazwy i bandery przekazuje nam Kapitan. Halsowanie pomiędzy nimi przypomina trochę jazdę slalomową na nartach. Prawie wszyscy jesteśmy narciarzami. Późnym popołudniem zrywa się wiatr, który nasila się z każdą chwilą. Kapitan sprawdza czy mamy prawidłowo założone kamizelki ratunkowe, co robi na szczurach lądowych silne wrażenie, a ich oblicza zaczynają emanować strachem, żeby nie powiedzieć przerażeniem. Zaczyna padać zimny deszcz przynoszący grad. Lodowe kulki mają wielkość laskowych orzechów. Dudnią o pokład jak kompania doboszy. Za sterem Tadziu, jego sztormiak, to długi do kostek płaszcz koloru morskiego z kapturem, zapinany pod szyję. Wyglądał w nim bardzo profesjonalnie. Ale to nic nie pomogło, bo jak się potem rozebrał, to był pod spodem cały mokry. Wiatr w podmuchach osiąga osiem w skali Beauforta. Jeden z takich zrywów i z nieco zmienionego kierunku gwałtownie pochyla maszt. Kapitan wybiega z mesy, przejmuje ster i opanowuje sytuację. Oczy pierwszego oficera mają zmieniony kształt – stają się zupełnie okrągłe, a wyraz twarzy można przyrównać do kompletnie zaskoczonego, i jest koloru kredowego. To wtedy stracone zostały dwa odbijacze. Szczęśliwie dopływamy.

Na początku rejsu nakreślony był swobodny plan uwzględniający zwiedzanie miejscowych atrakcji, na przykład w Jastarni jest prywatne muzeum i malutka stocznia budująca piękne drewniane łodzie – Pomeranki. Skwer Kościuszki w Gdyni jest pełen atrakcji turystycznych. Gdańsk zaprasza na starówkę, cumujemy w marinie w pobliżu zabytkowego żurawia portowego. Każdy port oferuje różne ciekawostki.

A właściwie to taki rejs nudny jest, bo my nie oglądalim niczego.

Nawet telewizora. Ani co tam panie w polityce, a wybory za tydzień. Sama woda, raz spokojna, raz zmącona. Wiatr to właściwie tylko ruch powietrza, a to z jednej strony, a to z drugiej. Raz silniejszy, raz słabszy, nie wiadomo po co i skąd sie bierze. Tylko szkody robi. Fale jeszcze jak majo grzywy, to jest na co popatrzeć, a jak nie to nie. Wolno sie rusza, na rowerze bym z nim wygrał. Ten statek znaczy sie. Poza tym, to nuda, jedna wielka flauta – tak mówio na żagle gdy zwisajo żałośnie, jak nie ma wiatru. Nie będę powtarzał: – Taki rejs to jedna wielka nuda…

 

Wasz jachtowy SKRYBA – Ryszard Józef Suty

 

Nasz kapitan Wojtek Kot


Wilk jeziorowy Sławek Czerniak z Elbląga


Zdobywca dalekich mórz Tadziu Kurek z Barczewa


Za sterami Danusia Janczak z Sieradza i Witek Tomiński z Płocka


Kandydat na wilka morskiego Jurek Niedźwiedzki z Lidzbarka Warm.


Delphia wchodzi do Mariny Akademickiego Związku Sportowego


W restauracji „Kpt. Morgan” Rysiek J. Suty śpiewa szanty

 

 

 

 


 

Komentarze nie są dozwolone.