Twarze mediów

Mirosław Rogalski – dziennikarskie złote gody

 

W olsztyńskim środowisku dziennikarskim zwany jest potocznie „Rogalem”. Tak mogą mówić do niego tylko najbliżsi koledzy i współpracownicy, bo wątpię,  aby ktoś z młodszych dziennikarzy na to się odważył. Ale nie tylko o szacunek tu chodzi. 50 lat w zawodzie i to tego w jednej firmie, olsztyńskim radiu, musi robić wrażenie. I robi. Radio jest dla Mirka zawodowym priorytetem, co nie przeszkadza mu w działaniu na innych dziennikarskich polach. Od wielu lat mam ten zaszczyt pracować z nim w jednym z olsztyńskich czasopism, Nowym Życiu Olsztyna.

 

-W ubiegłym roku minęło 50 lat Twojej pracy w zawodzie dziennikarza, czy w jakiś szczególny sposób obchodziłeś tę rocznicę i czy środowisko dziennikarskie o tym pamiętało?

-Nic specjalnego się nie wydarzyło. Nie było tortu, nie było szampana. Od lipca 2004 roku jestem na emeryturze, a o emerytach formalnie wie się mniej. Choć poprzez współpracę nadal związany jestem z Radiem Olsztyn, to moja „macierzysta” firma nie musiała pamiętać o moim półwieczu funkcjonowania przy ulicy Radiowej. Jedynie najbliżsi koledzy i przyjaciele złożyli mi gratulacje i życzenia. Do tego grona dołączył Bolesław Pilarek, obecny prezes Stowarzyszenia Absolwentów UWM, którego jestem członkiem, działając w Klubie Regionalnym „Ziemia Warmińska”. Kolega Bolesław wpadł na pomysł, w wyniku którego zaproponowałem Wojciechowi Ogrodzińskiemu, by napisał o mnie i przypomniał lata, które wspólnie spędziliśmy w radiu. Przyjął to z ochotą. W ten oto sposób na stronie internetowej Stowarzyszenia Absolwentów UWM, na kilka tygodni przed mym jubileuszem ukazał się tekst „Brat Mirosław”. Obszerne fragmenty tej publikacji, opatrzone tym samym tytułem, wydrukowane zostały w Czasopiśmie Stowarzyszenia Absolwentów „5 plus X” oraz w Wiadomościach Uniwersyteckich UWM. Prezes naszego Oddziału SDP również z sympatią zareagował na wieść o moim leciu i domyślam się, że z Jego inspiracji przysłałeś mi pytania, na które postaram się odpowiedzieć.

 

-W Twoim zawodowym przypadku chyba idealnie pasuje powiedzenie…”Być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie”?

-Właśnie kończyłem studia, miałem wyznaczony termin obrony pracy magisterskiej i… plany nie do końca sprecyzowane. Chyba postaram się zostać na uczelni – myślałem. Rozwiązanie problemu nastąpiło dzięki mej działalności w Akademickim Klubie Turystycznym. Na początku maja 1968 roku byłem na zakończeniu Ogólnopolskiego Rajdu Turystycznego po Warmii i Mazurach w Kamieniu koło Pisza. Przy ognisku, grochówce i piwku od przyjaciela turystów, red. Krzyśka Śliwińskiego dowiedziałem się, że Olsztynowi warszawska centrala przydzieliła jeden etat dziennikarski, który musi być szybko obsadzony. Błyskawicznie postanowiłem zrobić użytek z tej informacji i już na drugi dzień zjawiłem się w budynku przy ówczesnej ulicy Lumumby. Podczas rozmowy „rekrutacyjnej”  z redaktorem naczelnym Tadeuszem Ostojskim padło pytanie, które okazało się kluczem do mojej drogi życiowej. „A jak tam studia?” – zapytał przyszły szef. Skończyłem pisać – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – pracę magisterską pod kierunkiem prof. Tadeusza Stachowskiego w Katedrze Ekonomiki i Organizacji Przemysłu Mleczarskiego. „A to masz pan szerokie spojrzenie” – zauważył. Po 2-3 dniach polecono mi przygotować stosowne dokumenty i w sobotę, 1 czerwca 1968 roku, na 20 dni przed obroną pracy magisterskiej rozpocząłem pracę jako aplikant-stażysta, pierwszą i jedyną pracę etatową w całym życiu. Jednym podpisem Tadeusz Ostojski urządził mi zawodowe życie. Kilkakrotnie Mu to przypominałem.

 

-Przez minione lata przeszedłeś prawie wszystkie szczeble radiowej kariery, co wspominasz najmilej i czy jest coś, o czym wolisz mniej pamiętać?

 

-To był proces, bo ta moja „kariera” rozwijała się bardzo spokojnie. Najpierw na 20 dni przed egzaminem dyplomowym byłem w „okresie ochronnym” i nie otrzymywałem konkretnych zadań. Chociaż coś tam w czerwcu 1968 roku „wyprodukowałem”. Potem w lipcu – o czym lojalnie redaktora Ostojskiego uprzedziłem – na miesiąc, zgodnie z planem szkolenia mojego rocznika, pojechałem do Bartoszyc, by pod koniec miesiąca złożyć przysięgę wojskową i otrzymać stopień kaprala-podchorążego. Tak na prawdę moja dziennikarska robota rozpoczęła się w sierpniu. Byłem z red. Kazimierzem Biniasiem w Wojciechach koło Bartoszyc relacjonować festyn z okazji zwycięstwa tej miejscowości w konkursie „Wzorowa Wieś”. Było fajnie, bo pamiętałem, że jako niedawny żołnierz pracowałem tu przy porządkowaniu ulic i parku. Po paru dniach pojechałem samodzielnie relacjonować jakieś wydarzenie. Zanotowałem nazwisko bardzo ważnej osoby, ale z powodu mojego „koślawego” charakteru pisma, odczytując notatki popełniłem błąd. Zamiast nazwiska rozpoczynającego się „Ula…” w relacji radiowej literki „U” i „l” połączyłem w „M” i powiedziałem Matowski. Ale była draka!  Przejęzyczeń było więcej. O nich opowiem przy kolejnej okazji.

 

-W dziennikarskim zawodzie funkcjonują tzw. „specjalizacje”, w jakich tematach czujesz się najlepiej i czy to się zmieniało w czasie?

-Zostałem przyjęty do pracy w Redakcji Wiejskiej. Jednak jakiś czas „terminowałem” w Redakcji Dzienników u niezapomnianego red. Mirosława Tomaszewskiego. To była doskonała szkoła. Potem przez lata zajmowałem się rolnictwem i gospodarką żywnościową. To była praca w terenie. Wówczas poznałem wielu interesujących ludzi. Specyfika niewielkiej rozgłośni sprawiła, że interesowałem się też innymi zagadnieniami. Przez pewien czas przygotowywałem nawet niedzielne magazyny sportowe. Jako reporter sporo współpracowałem z programami ogólnopolskimi Polskiego Radia – Redakcją Rolną, Magazynem „Z kraju i ze świata”, Porannymi Sygnałami, nawet z kultowym w tamtych czasach Magazynem „Muzyka i Aktualności”.

 

-Podobno kiedyś popularna prezenterka telewizyjna, pani Krystyna Loska mówiła Twoim głosem?

 

-To było w czasie „zimy stulecia”. Wówczas po dzienniku telewizyjnym, około godz. 20.00 w telewizorach pojawiała się plansza „komunikaty lokalne” i dziennikarze z rozgłośni radiowych przez 2 minuty czytali wiadomości ważne dla lokalnych społeczności. Na moim dyżurze komunikatów znalazło się wyjątkowo dużo. Plansza zniknęła, na ekranie pojawiła się Krystyna Loska, by zapowiedzieć wieczorny film, a ja czytałem nadal o naszych olsztyńskich problemach. Przez ich natłok nie dopuściliśmy pani Krystyny do głosu. Jeśli dobrze pamiętam, to takie zdarzenie miało miejsce tylko raz.

 

-Jesteś twórcą audycji religijnych w olsztyńskim radiu, których początki sięgają czasów PRL-u i nie było to wtedy chyba takie proste?

-W środowisku, w jakim się znalazłem nie miałem z tym problemu. Nigdy nie kryłem swych związków z Kościołem. To zapewne dlatego, gdy w roku 1990 ogłoszono, że do Olsztyna przyjedzie papież Jan Paweł II, zostałem przez redaktora naczelnego Witolda Rybaka poproszony o zaaranżowanie roboczego spotkania z ówczesnym Biskupem Warmińskim Edmundem Piszczem. Z prośbą o pomoc w wykonaniu zadania udałem się do księdza infułata Juliana Żołnierkiewicza. W efekcie spotkanie odbyło się, a ja stałem się organizatorem i autorem audycji religijnych. Najpierw było to „Oczekiwanie”, a po wyjeździe Papieża – Polaka magazyn „Droga”. Obie audycje zawsze rozpoczynały się homilią  Arcybiskupa Seniora Edmunda Piszcza. Tak jest do dziś od prawie 30-tu lat.

-Z jakiej, swojej audycji radiowej jesteś najbardziej dumny lub jest ona dla Ciebie ważna?

 

-Myślę, że mogę być dumny z tzw. bezpłatnych audycji wyborczych, tworzonych podczas kilkunastu kampanii przed wyborami do Sejmu, Senatu i władz samorządowych. Przez ponad 20 lat przygotowywałem te audycje i godnie reprezentowałem w tej robocie nie tylko siebie, ale Polskie Radio, które w tych sprawach musi być bezstronne. Uczestnicy tych audycji, niekiedy bardzo zestresowani wchodzili do studia, a wychodzili z niego zadowoleni z nastroju, jaki tam panował. Każdego uprzedzałem: „nie bój się, my ewentualne błędy poprawimy”, a występ przed mikrofonem oceniałem: „i znów wszystko wypadło dobrze”. Po wyborach były podziękowania, bo wygrani często uważali, że ich występ w radiu znacznie przyczynił się do ich zwycięstwa.

 

-Gdybyś miał wymienić 2-3 nazwiska osób, dzięki którym rozwinąłeś swój dziennikarski talent, kto by to był i z jakiego powodu?

-Niewątpliwie pierwsze miejsce na tej liście zajmuje Mirosław Tomaszewski. Otrzymałem od Niego wiele cennych wskazówek, a gdy przekazał jakąś istotną radę zwykle kończył ją zwrotem: „A teraz buzi i do roboty”. Odbierałem to jako sygnał do dobrego działania. Stanisław Pawliczak to drugi wzór. Podpatrywałem Jego warsztat. Po jakimś czasie Mirosław Tomaszewski przedwcześnie zmarł, a Stanisław Pawliczak przeszedł do telewizji. Na jakiś czas w redakcji zostałem sam. Przyszło mi pracować za dwóch „wyczynowców”. Okazało się, że po takiej szkole wszystko jest do ogarnięcia.

 

-Przez te 50 lat zmieniły się na pewno warunki pracy i sprzęt, ale czy zmienił się też sposób uprawiania tego zawodu?

-O tych zmianach może być długi wykład. Na własnej skórze poczułem, czym jest postęp technologiczny i rozwój techniki radiowej. Wystarczy wyliczyć hasłowo: taśma magnetofonowa i magnetofon szpulowy, nagrania analogowe i monofoniczne, następnie stereofonia i audycje „na żywo”. Na końcu pojawił się montaż komputerowy i praca w sieci. Teraz moi młodsi koledzy korzystają z dobrodziejstw technicznych, których ja nie potrafię nazwać.

Podczas pierwszego reporterskiego wyjazdu na wieś na pokaz nowoczesnego sprzętu rolniczego, na miejscowej poczcie 2 godziny czekałem na połączenie telefoniczne, umożliwiające nadanie do radia stosownej korespondencji. Po latach, wysłany do Rzymu na 20-lecie pontyfikatu Jana Pawła II, odszedłem dyskretnie na bok i z telefonu komórkowego bez żadnej zwłoki słuchaczy olsztyńskiego radia poinformowałem, co papież mówił do Polaków zgromadzonych na Placu Św. Piotra.

A wracając do samych początków. Krojenie i sklejanie taśmy magnetofonowej to (z powodu powstających opiłków) „brudna robota”. Nabrałem wówczas nawyku częstego mycia rąk. Pewnie dlatego nie mam kłopotów z chorobami, przed którymi przestrzegają lekarze.

 

-Ostatni raz w formie wywiadu rozmawialiśmy 10 lat temu, z okazji Twojego 40-lecia, co się od tej pory zmieniło w Twoim życiu zawodowym?

 

-Zdecydowanie mniej pracuję, choć – jak powiedziałem – nadal w Radiu Olsztyn współtworzę audycje religijne. Jako współpracownik Nowego Życia Olsztyna bywam na imprezach mnie interesujących, spotykam tam znajomych, robię zdjęcia i opisuję wydarzenia, co zamieszczane jest na stronie internetowej wspomnianego pisma.

 

-Podobno jesteś kopalnią anegdot o olsztyńskim radiu, więc podziel się jedną z nich?

-W swych reporterskich podróżach trafiłem do gospodarstwa w okolicach Szyman. „Panie redaktorze – wita mnie gospodarz – jak to dobrze, że pan do mnie przyjechał. U nas wielkie nieszczęście. Syn zabił się na motorze, a młodszy jest w wojsku i brakuje mi pomocy. Wyreklamuj panie syna z wojska.” W dobrej wierze udałem się do WKU i… udało się. Po jakimś czasie byłem w tej samej okolicy, ale zajechałem do gospodarstwa obok. Co słychać u sąsiadów – zapytałem. „Wszystko wróciło do normy. Ojciec z synem znów jeżdżą autobusem do Szczytna i wracają trzema taksówkami: w pierwszej gospodarz, w drugiej syn, a w trzeciej ich kapelusze”.

Podobnych wspomnień jest wiele. Nadają się na długie zimowe wieczory. A u nas w tym roku zima powoli się kończy i dni są coraz dłuższe. Pora wyruszyć na działkę, co ostatnio stało się moją pasją.

 

Ten wywiad Andrzeja Brzozowskiego ze mną zamieszczony był w „bezwierszówki”, piśmie olsztyńskiego oddziału SDP nr 1-3, styczeń – marzec 2019.


Komentarze nie są dozwolone.