Moja 73-cia rocznica Marszu Śmierci

To było w dniach 25.01. – 03.02.1945r. Jeszcze będąc w OK Stutthoff w oddali słychać było kanonadę artylerii i wielkie podniebne loty samolotów obu walczących armii: niemieckiej i rosyjskiej. Nas, więźniów Obozu Koncentracyjnego Stutthof napawało nadzieją, że przeżyliśmy koszmar wojny, cierpienie i obóz koncentracyjny i że wrócimy do swoich domów, do Rodzin jeśli jeszcze żyły.

Nagle, dnia 24 stycznia 1945 roku ogłoszono decyzję o natychmiastowej ewakuacji obozu Stutthof. Stan liczebny obozu męskiego i żeńskiego wynosił 25 tys. osób. Zima. Mróz -20 stopni i wielkie, świeże zwały śniegu po pas.

Bardzo wczesnym rankiem przybiega do mnie brat Antoni ażeby się pożegnać, gdyż Jego blok nr 5 wraz z nr 6, razem 1000 osób, stanowi pierwszą kolumnę ewakuacyjną. Następne kolumny 1000 – osobowe ruszają po 3-4 godzinach.

Mój blok nr 12 rusza około godziny 13-tej. Dokąd maszerujemy – nikt nie wie. Idziemy przed siebie, tam gdzie pędzą, naprzód, na zachód, przez wertepy i pola, bo wszystkie szosy i szlaki komunikacyjne są zatłoczone wojskiem i ewakuującymi się Niemcami z byłych Prus Wschodnich. Bez jedzenia. Za picie służy nam śnieg.

Podczas marszu nocujemy gdzie popadnie, w chłopskich zabudowaniach, stodołach i podwórzach ale indywidualnie położonych.

Obsada dozorująca, bardzo liczna, składała się z Żandarmów … i innej zbieraniny. Dochodzjło do tego, że gdy jakiś więzień przechodził przez swoją wieś, nie był w stanie zrobić „skoku w bok”.

Częściowa pomoc żywnościowa w formie „podrzutów” pochodziła od wiejskiego społeczeństwa kaszubskiego. Chwała im za to! Rzadko jednak ktoś załapał się na kromkę chleba, gdyż było nas za dużo. .leśli ktoś trafił na nocleg do stodoły to wykruszył sobie ziarna ze snopów żyta. Musiało ono jednak być dobrze przeżute.

Kolumna z każdym dniem bardzo „topniała”. Każda osłabiona osoba, nienadążająca za marszem była po strzale porzucana na poboczu. Na końcu kolumny powstawał wielki tumult, gdyż każdy chciał dotrzymać marszu, ale był za słaby i pozostawał na „amen”. Nie było taryfy ulgowej, nie było „Panie Boże zmiłuj się”.

Przechodzimy przez most nad rzeką. W pewnym momencie żandarm, młody człowiek chwyta za kołnierz więźnia i przerzuca przez bariery do rzeki, a w trakcie spadania strzela do niego jak do kaczki. Od tego zdarzenia byłem lOm. On, zbój po szkole Hiderjugend, musiał dokonać danego dnia jakiejś zbrodni, bo inaczej dzień byłby dla niego stracony.

Początkowo miałem ze sobą puchową kołderkę ale już 3-4 dnia była za ciężka i zostawiłem ją po drodze.

I tak dzień za dniem szliśmy. Po 8 dniach dotarliśmy do wsi kościelnej Luzino. Zamknięto i zaryglowano nas na noc w tym kościele. Posterunkowy chodził wokół kościoła, bo słychać było tupanie.

Trzymałem się z kolegą Jerzym Zawistowskim, trochę starszym ode mnie żołnierzem frontowym, żonatym i „dzieciatym”, który przebywał razem ze mną w więzieniu w Łomży i tam odmówił za mnie „Wieczny Odpoczynek” po zbójeckiej wizycie w mojej celi więziennej dwóch młodych zbirów – żandarmów więziennych. Tam stosowali na mnie trening morderczy.

Otóż wraz z Jerzym byliśmy razem w obozie w Stutthof i przykrywaliśmy się jednym kocem. Razem szliśmy w pochodzie „niedobitków” ewakuacyjnych i razem postanowiliśmy uciec z tego kościoła przez wysoko posadowione okna. Koledzy pomogli ustawić ławki kościelne jedna na drugiej aby otworzyć okna. Inni nasłuchiwali marsz „vachmana” na zewnątrz. Na znak, że żandarm jest po przeciwnej stronie wyskoczyliśmy przez okno i szybko pobiegliśmy do pobliskiego lasu.

Udało się! Dzięki Wam koledzy więźniowie.

W lesie zamieć straszna. Chodzimy, błądzimy, tracimy orientację w oddalaniu się od kościoła. Rano okazuje się, że odeszliśmy od kościoła zaledwie 400m. Podążamy do jakiejś stodoły. Udaje nam się wejść do środka, gdzie zakopujemy się w sąsieku stodoły ze snopkami żyta. W garści młócimy kłosy i żujemy, bo głód jest olbrzymi.

Wieczorem wychodzimy na ,.żebry” tam gdzie dom jest uboższy i wiszą obrazy świętych. Zachodzimy i zostajemy nakarmieni. Żyjemy – jest luty 1945roku.

1 tak wędrowaliśmy po stodołach, oborach i stajniach, często wraz ze szczurami, brudni i zawszeni ale już nie w paszczy zbója – nazisty.

Po wyzwoleniu w połowie kwietnia wracamy do domów i rodzin przez totalnie zniszczonąWarszawę i dalej do Łomży. Mój przyjaciel Jerzy spotyka po drodze znajomego i dowiaduje się że Jego rodzice wraz z Żoną i roczną Córeczką zostali zamordowani, a Jego Siostra pokazała płaszcz z dziurami od kul z czasów ucieczki.

Ja wracam do swojego domu, którego już nie ma. Zniszczony do fundamentów. Koniec kwietnia. Pogoda piękna i ciepła. Noc spędzam na barłogu ale na własnej ziemi. Wraca brat Antoni. W sierpniu wraca Mateczka z siostrą Manią z ewakuacji obozu kobiecego statkami na Rugię. Tam zaszyły się w lesie i pozostały do wyzwolenia. Barki, które przewoziły po Bałtyku kobiety- więźniarki, zostały zatopione.

Wkrótce wstąpiłem do liceum – w 1946 roku. Później zdałem maturę. Następnie ukończyłem studia rolnicze WSGW w Cieszynie i UJ Kraków. Wżeniłem się w Pszczynie w rodzinę Gryczów.

Razem z żoną mieliśmy wspólny zawód. Pracowaliśmy z satysfakcjonującym efektem zawodowym – poziom krajowy i więcej. Emeryturę z dożywociem spędzamy w pięknej i spokojnej Pszczynie.

Tadeusz Rydzewski                                                                          Pszczyna, dn. 20.01.2018 r.

Uczestnik Marszu Śmierci- 8 dni

25.01.-03.02.1945r.

Założyciel Klubu regionalnego

Ziemia Cieszyńska – Stowarzyszenia

Absolwentów UWM, Olsztyn

Komentarze nie są dozwolone.