Rafał T. Czachorowski

Stanisław Swen Czachorowski

Stanisław Leń Czachorowski

Leszek (Islam Musa) Czachorowski

 

Rafał T. Czachorowski

autor: dwóch arkuszy poetyckich, tomików wierszy: „Marzenia senne” (wyd. Okolice, Warszawa, 1991), „Taniec prokreacji” (Fundacja Sztuki na rzecz „Integracji”, Warszawa 1994) oraz zbioru opowiadań: „Rodzaje zagrożeń” (A.W. India, Warszawa, 1992); wiersze i opowiadania w różnych pismach kulturalnych, na antenie radia i w TV (w latach 90.); od 1995 r. członek Związku Literatów Polskich.

 

 

opowieści staruszków

 

                                               moim dziadkom

 

staruszkowie na spłowiałym płótnie

opowiadają historie pachnące

tak samo jak książki na strychu

 

gawędzą o miłości wojnach domu

wymawiając przy tym

dawno umarłe imiona

 

gdy jedno ze staruszków umrze

to drugie będzie płakało poziomkami

które dawno temu ze śmietaną i cukrem

w ogrodzie jadłem pierwszy raz

słuchając opowieści pachnących

spłowiałym płótnem

 

                                   26.11.1990

           

* * *

Krztuszę się kolejnym

pyknięciem fajki

ale twardo trzymam ją

w zębach

bo pani lubi

zapach krzyku

palonego tytoniu

 

Pani mówi że wyglądam

z ta fajką

niczym Hemingway

a ja proszę pani czuję się

jak na tronie żebrak

który zaraz zostanie wyrzucony

za szumiący zapach

twych sukni

 

                                   3.12.1990

 

 

            Pani już odchodzi

 

Owiewa mnie Pani

swoim zapachem

kompotu z wiśni

 

Ta czerwona mgiełka

pachnie piersią matki

i pierwszą kochanką

 

Pani odchodzi ciągnąc za sobą

długą zwiewną suknię do której

jak dzieci poprzyczepiały się moje tęsknoty

 

                                   23.10.1990

 

 

opowiadanka:

 

NATRĘCTWA

Większość ludzi cierpi na różnego rodzaju natręctwa. Jedni chodzą tylko po całych płytach chodnikowych, inni nie mogą się oprzeć i przy każdym kościele robią znak krzyża.

Piotr, mniej więcej od dziesiątego roku życia, gdy wchodził do domu, musiał zawsze wskoczyć na oddalone o dwa metry schody, zanim drzwi od klatki schodowej z hukiem zamkną się. Od piętnastu lat kilka razy dziennie, często w ostatniej chwili, wbiegał na schody, uciekając przed trzaskiem drzwi niosących wyimaginowane nieszczęście, które miało go dopaść.

Pewnego dnia ktoś zepsuł w drzwiach mechanizm hamujący. Metaliczny odgłos złapał Piotra w pułapkę. Lecz nic się nie stało. Żadne nieszczęście nie przyszło, chociaż było spodziewane. Czuł się oszukany.

Trzy miesiące po tym fatalnym wydarzeniu Piotr znowu odzyskał radość życia. Zauważył, że niektóre lampy uliczne, gdy pod nimi przechodzi, czasami zapalają się, to znów gasną.

 

JAKI JEST PIOTR, ŚWIADCZY O TYM JEGO...

STOSUNEK DO MEDYCYNY

Od dziecka Piotr słyszał o tym, że ma zostać lekarzem. Był nawet krótki okres w jego życiu, że przed snem widział siebie w białym kitlu przechadzającego się długimi korytarzami w asyście pielęgniarek. Z tych marzeń został tylko zgrabny personel średni.

            Gdy rodzina dowiedziała się, że Piotr chce zostać malarzem, zaprotestowała. Zaczęły się pertraktacje. Przytaczano mu przykłady doktorów, którzy w wolnych chwilach oddawali się malarstwu czy poezji i wcale nie przeszkadzało to im być dobrymi lekarzami. Padały  nazwiska, które przypominały jednoczłonowe nazwy chorób psychicznych.

            W końcu Piotr powiedział: „Nie!” I został malarzem. Obrazy jego w barwach przypominały jednak dawne zainteresowania. Na jego płótnach stale gościła krwista czerwień, morska zieleń rodem z glazury sali operacyjnej. Nawet trudny do określenia kolor, dawno już nie używanych, recept dla weteranów wojennych.

 

   JAKI JEST PIOTR, ŚWIADCZY O TYM JEGO...

STOSUNEK DO MAŁŻEŃSTWA

            Siedzieli w małym barze i pili już drugie piwo.

- Ja to chyba nigdy się nie ożenię - powiedział do Piotra ten drugi. - Z każdym rokiem coraz trudniej jest mi znaleźć babkę, którą mógłbym w pełni zaakceptować. Coraz większe mam wymagania. A ty?

- Co ja? - zachrypiał Piotr.

- No... ożeniłbyś się?

- Już to zrobiłem.

- Jak to? - zdziwił się ten drugi.

- Małżeństwo trwało miesiąc, z tego dwadzieścia osiem dni byliśmy w separacji.

- Ale chyba to nie był luty? - uśmiechnął się ten drugi.

- Nie. Kwiecień.

- I co?

- Bardzo lubię kwiecień - rzekł Piotr i poprosił o rachunek.

 

Powrót do początku

Stanisław Swen Czachorowski

 

W przygotowaniu

 

Powrót do początku

Stanisław Leń Czachorowski

W przygotowaniu

 

Powrót do początku

 

Leszek (Islam Musa) Czachorowski

   Miejsce

 

   Miasteczko liczy sobie lat tysiąc i trochę, zaś czasy jego świetności, jeżeli takie w ogóle były, minęły jakieś pięć wieków temu. Jedynym zabytkiem jaki tu pamiętam, był chodzący po prośbie wujaszek, ubrany w starą mundurową kurtkę, obwieszony świętymi medalikami i sakwami. Pojawiał się nie wiadomo skąd, ładował do swych worów otrzymane od ludzi datki i znikał.

   Straszyła mnie nim babka, gdy przekraczałem dopuszczalne normy dziecięcych wybryków. Jednak wiele lat temu wujaszek odszedł na zawsze, tak jak odeszła łagodna, wiecznie zatroskana babka, a przed nią dziadek, niepoprawny kawalarz i fantasta.

   Jest jeszcze w miasteczku kościół, kino i mleczarnia, są dwie knajpy, dwie szkoły oraz dwa, może trzy niewielkie zakłady przemysłowe. Kiedyś był także zamek, którego resztki, o ironio, rozebrał pod koniec XIX wieku ktoś z mojej rodziny, aby spłacić (podobno) karciane długi. W ten oto sposób udało się nam wpisać w dziesięciowiekową historię miasteczka.

    Po wielu latach nieobecności przywiozłem tam swoich synów. Chciałem pokazać im jabłoniowy sad przed domem dziadków, powalona przez wicher topolę, w której korzeniach miałem kryjówkę i czyste rozlewisko strugi przepływającej łąką za cmentarzem. Myślałem, że w dzień targowy pójdę z nimi na rynek, gdzie handluje się wszystkim, poczynając od zieleniny na butach-oficerkach skończywszy, a ciepły, swojski zapach koni wierci w nosie. Lecz żadnej z tych rzeczy już nie było: ani sadu, ani topoli, ani czystej wody. Nie spotkałem również Lenki, dziewczyny z ulicy Ślepej, z którą, trzymając się za ręce, chodziliśmy po mleko z wieczornego udoju.

   Nie są, niestety, możliwe powroty do miejsc istniejących wyłącznie w pamięci, ale szliśmy przecież tą samą drogą, którą chodził mój ojciec, jego ojciec i ojciec jego ojca. Rozmawialiśmy z ludźmi, znającymi mnie od dziecka i których  ja znałem. Wchodziliśmy w otwarte drzwi domów, pełnych bliskich, serdecznych osób. Skłoniliśmy głowy przed rodzinnymi grobami.

    Ileż to razy wspomnienia o miasteczku były dla mnie źródłem siły i balsamem! Stanowiły i nadal stanowią moją wyłączność, będącą jednocześnie dowodem tożsamości, istnienia w ciągłości określonej dawno wyciętym sadem, niegdyś rosnącą topolą, mogiłami. Łączą mnie z pozostałą w miasteczku rodziną, z ziemią wydeptaną przez pokolenia.

   Moi synowie urodzili się w dużym mieście. Znają betonowe budynki, asfaltowe drogi oraz smród spalin. Ich ziemia to trawnik i park. Są bezimienni w tłumie. Cóż kiedyś będzie świadczyć o nich: kwaterunkowe mieszkania czy kwity opłat za gaz? Skąd będą mogli zaczerpnąć sił i co przekażą swym dzieciom? Nie wiem, nie wiem.

 

Nasielsk, lipiec 1987 r.

 

*     *     *

 

A przecież żyję

w tym obcym krajobrazie

chociaż często jeszcze

wychodzę nocą z domu

 

I znowu w krótkich spodenkach

biegnę powitać sad

jabłonie garną się do rąk

szeroko otwierają liście

 

Poznały mnie drzewa

 

Ścieżką od strugi

niespiesznie nadchodzi dziadek

jego laska

ciężko godzi się z ziemią

 

I wszystko mija

 

Powietrze

nie przepuszcza światła

 

14.02.1988

 

 

*     *      *

 

Oto Czachorowo

miejsce zapomniane

przez Boga i ludzi

odłóg starych dobrych dni

 

Wieś jak wieś

stare pomieszane z nowszym

śmieci przed domami

i ludzie uczepieni płotów

w oczekiwaniu

na lokalny autobus 14,05

 

może przyjedzie kto z miasta

opowie co słychać na świecie

dziesięć kilometrów stąd

 

Stoję przed dworkiem

jeszcze cienie w oknach

jeszcze drży powietrze

 

Nad drzwiami

tabliczka Klub Ruchu

trzyma się na jednym gwoździu

 

Sołtys patrzy zdziwiony

może to i prawda

panie Czachorowski

ale na co to komu

 

16.05.1988

 

 

(ten wiersz wiąże się z moją wizytą w Czachorowie, tym wielkopolskim)

 

 

*     *     *

 

Wczoraj nocą

odwiedził mnie dziadek

stał w drzwiach milczał

oczy miał jak ze szkła

 

Odbijał się w nich dom

biel popękanych ścian

wpisana w czułą siatkówkę pamięci

przed nim starzec i dziecko

 

Później był tylko dom

wznoszący się resztką sił

ponad ramionami horyzontu

i coraz większy cień

 

Wreszcie została naga ziemia

w którą wrastaliśmy obaj powoli

po pas

po szyję

 

02.02.1989

 

Powrót do początku