Pętla Bałtyku 2014

Data: 
czwartek, 16/10/2014

Od maja do końca września w organizowanych przez Yacht Klub turystycznych rejsach śródlądowych wzięło udział ponad 150 osób, w zdecydowanej większości studentów i absolwentów naszej Alma Mater. W sierpniu żeglarze wyruszyli w pierwszą w historii Yacht Klubu, jak również Uniwersytetu, wyprawę morską. W czasie dwutygodniowego rejsu 9-osobowa załoga Yacht Klubu przepłynęła 998,7 mil morskich, odwiedzając litewskie, fińskie oraz szwedzkie porty. Relację z pierwszej w historii UWM wyprawy morskiej przygotowała załogantka Ania Gucia, studentka Wydziału Medycyny Weterynaryjnej UWM.

Gdańsk powitał nas pięknym słońcem. Pan na przystanku życzy nam powodzenia, pewnie połowa przechodniów słyszy naszą rozentuzjazmowaną rozmowę. Emanujemy dobrym humorem, pierwszy raz płyniemy na morze! Zadowolone mimo długiej podróży i przygniatającego bagażu, łapiemy autobus do portu Górki Zachodnie. Rozpoczynamy naszą morską przygodę!

Przy kei trwają prace przygotowawcze. Większość załogi dotarła już wcześniej. Sprawdzamy stan techniczny jachtu, zajmujemy koje, rozkładamy zapasy żywności. Ruszamy w rejs na Wyspy Alandzkie!

Jacht J-80 Mestwin zapewni nam schronienie przez dwa tygodnie rejsu. Załogę tworzą w większości młodzi adepci żeglarstwa, dlatego patrzymy na niego z nadzieją przeplataną niepewnością i lekkim strachem. Nasz matecznik, bastion, warownia chroniąca przed naporem bałtyckich fal – taki obraz rysuje przed nami kapitan Mateusz Sowiński. Głęboko chcemy w to wierzyć!

Wszystko jest dla nas nowe: organizacja życia na łódce, podział na wachty. Większość z nas posiada patent żeglarza jachtowego, ukryty głęboko w otchłani portfela oraz mniejsze lub większe doświadczenie zdobyte na mazurskich wodach. Niektórzy pracują, inni korzystają z uroków studenckiego życia. Jesteśmy załogą o różnych charakterach, nawykach, poglądach politycznych, połączeni dzięki działalności Yacht Klubu Uniwersytetu Warmińsko – Mazurskiego w Olsztynie. Trafiliśmy tu przez przypadek, kierowani ciekawością świata, rządzą przygód lub kiełkującą od dzieciństwa chęcią pływania pod żaglami. Zainspirowani popularnymi filmami o piratach, historycznymi żaglowcami zdecydowaliśmy się na rejs w nieznane.

Tuż za Helem pojawiają się pierwsze ofiary choroby morskiej, wzmaga się wiatr, morze straszy nas wzburzonymi grzbietami fal, entuzjazm maleje. Po kilku godzinach żeglugi ukazuje się bezkresność morza, widok na który czekaliśmy. Tylko my i morze! Ogromne wzburzone morze i my pływający maleńkim jachtem przypominającym łupinkę orzecha. To skojarzenie urodziło się w naszych głowach prawie jednocześnie gdy pierwsze fale wkradły się na pokład. Ustalamy kurs 30 st i płyniemy w kierunku Rygi. Otula nas wiatr, zrasza morska woda, przywdziewamy kilka warstw ciepłych i wodoodpornych ubrań. Godzina po godzinie każdy z nas rozpoczyna swoją przygodę za sterem. Chwytamy mocno ster w obie ręce, uczymy się mozolnie trzymania kursu, czujemy siłę żywiołu, budzi się satysfakcja a mdłości ustępują. Ustępują choć na chwilę i powracają gdy tylko kończy się wachta nawigacyjna. Przerażeniem napawa myśl o zejściu pod pokład. Niektórzy przypinają się bezpiecznie szelkami do want i przytuleni do kabestanu wegetują na pokładzie do rana. Inni podejmują desperacką próbę położenia się w koi, po kilku próbach zwyciężają. Tego dnia zapominamy o wachcie kambuzowej, kapitan przechodzi na przymusowa dietę. Nadszedł czas gdy rozebranie sztormiaka jest czynem bohaterskim, umycie zębów wybrykiem prawie nieosiągalnym a zejście do kambuza – marzeniem ulotnym!

Nowy dzień, dobre wieści, nowa siła! Zmieniamy kurs i płyniemy na Litwę do Kłajpedy. Perspektywa rychłego zacumowania w porcie ratuje nas niechybnie przed śmiercią głodową. Co najmniej połowa załogi snuje w głowie misterny plan ucieczki. W pamięci odtwarza się obraz ostatniej nocy, chyba najdłuższej w życiu.  Marzymy o pociągu relacji KŁAJPEDA – BYLE DALEKO OD MORZA, najlepiej do Mamy. Dopływamy do litewskiego portu, każdy z nas choć minimalnie angażuje się w cumowanie jachtu. Odżywamy na lądzie, regenerujemy siły, zwiedzamy Kłajpedę, Mierzeję Kurońską, wybieramy się na pokaz do delfinarium. W końcu rozpoczynamy przygotowania do wypłynięcia w morze, nikt nie narzeka, nikt nie ucieka, wszyscy płyną!

Rezygnujemy z odwiedzenia Rygi, kierujemy się na Wyspy Alandzkie. Wysokie fale i silny wiatr znów nas nie oszczędzają, ale płyniemy z nową siłą. Droga do koi nie wydaje się już tak długa i wyboista, nawet w kambuzie pojawiają się pierwsi kucharze. Życie na jachcie zaczyna się powoli stabilizować, wysypiamy się i powrócił nam apetyt. Podstawy fizjologii, a tak cieszą! Krok milowy za nami. Jedynie Kapitan i bardziej doświadczeni oficerowie w wolnych chwilach sięgają po lekturę - kolejne marzenie ulotne!

Skały na horyzoncie, ląd! To Alandy! Dopływamy do Sandvik. Malowniczy port, cisza dudniąca w uszach, dotarliśmy na koniec świata! Ale nawet tu są Polacy, spotykamy kolegów z Bydgoszczy. Korzystamy z rowerów dostępnych w porcie, zwiedzamy wyspę. Sprawdzamy, czy Alandy to faktycznie raj dla wędkarzy. Przyznaję, że jest w tym sporo prawdy. Złowienie okoni dla całej załogi zajmuje około jednej godziny. Gościnna Finlandia karmi, udostępnia monoślady i otwiera saunę w chłodne wieczory. Ze wszystkiego z wdzięcznością korzystamy.

Następnego dnia wyruszamy do stolicy Wysp Alandzkich – Mariehamn. Zwiedzamy dostępny w porcie statek muzeum Pommern. Czteromasztowy żaglowiec z długą historią robi wrażenie ale z sentymentem wracamy na nasza łupinkę. Solidarnie wychwalamy Mestwina za brawurowe wspinanie się na falach. Już nie zazdrościmy nikomu w porcie bardziej reprezentacyjnych jachtów.  Minął zaledwie tydzień rejsu, a w głowie układają się setki wspomnień i barwnych obrazów.  Ze śmiechem wspominamy naszą początkową męczeńską walkę z chorobą morską.

Płyniemy na Gotlandię, odwiedzamy stada baranów na Visby i obieramy kierunek Hel. Morze próbuje się z nami bratać w tych ostatnich dniach: uspokoiło fale, uciszyło wiatr.  My czytamy książki, przeglądamy czasopisma, gramy w karty. Życie na łódce nie stwarza nam ograniczeń! Tylko czas upływa a droga do domu niewiele się skraca. Na pokład wynosimy kolejne żagle, w które przywdziewamy Mestwina.  Wystrojony w genuę, latacz, grot, apsel i bezan płynie w kierunku Helu. Po cichu liczymy, że nasze tańce za sterem w poszukiwaniu odpowiedniego kursu nie pójdą na marne. Trochę próżnie, trochę zawadiacko, trochę na wyrost - marzymy o błękitnej wstędze! Byliśmy blisko. Powitaliśmy port w Górkach Zachodnich pokonując 998,7 Nm.

Zmęczeni ale zadowoleni, dumni i w pewnym stopniu zmienieni schodzimy na ląd. To, co jeszcze w drodze do Kłajpedy wydawało się abstrakcją, w Górkach Zachodnich stało się realnym odczuciem – jeszcze wrócimy na morze!

Ania Gucia

GALERIA ZDJĘĆ